Komentarze: 1
Cześć!
Teraz napiszę, jak spędziłam ten poranek. A więc dzień dla mnie zaczął się cudownie, ponieważ na powitanie dnia kogut wskoczył mi przez okno i nasrał na głowę!!! Mmmmm... Nie ma to jak zapach świeżych, kogucich srak... I to na własnej głowie! Kto nie zaznał tego uczucia, nigdy nie będzie mógł być w pełni szczęśliwy! A na dodatek udało mi się złapać koguta za nogę, więc zaniosłam go do kuchni. Nabrałam do starego garnka trochę wody z kałuży i włożyłam do niego koguta. Trochę się rzucał, ale w końcu udało mi się go utopić. Położyłam garnek na ognisko (nie mamy kuchenki gazowej, nawet prądu nie mamy!) i czekałam, aż woda zacznie bulgotać i kogut zrobi się czerowny. Jak już się ugotował, wzięłam łopatę i go wyjęłam na talerz (żeby się nie poparzyć!). Łopata była trochę w latrynianych gównach, co dodało niezwykłego aromatu śniadanku. Kiedy zeszła się cała rodzina, czyli matula, tatulo i babula, to zżarliśmy kogucika. Tylko matka zajebała mi widelcem w żebro, bo jak odrywała nogę koguta, to on zaczął piać i ją ugryzł w ucho (niedługo te żebra mi nosem wylecą, tak jak wątroba miesiąc temu!).
Po śniadanku mamunia kazała mi wziąć babcię do kościoła. Ciekawe, po jakiego huja, skoro niedziela była wczoraj?! Ale mamula powiedziała, że wszystkie babcie chodzą do kościoła to i nasza będzie! No więc ja przydziałam na siebie moje najlepsze ubranie, czyli worek na kartofle od cioci Helgi, zszyty kogucimi pazurkami, a na babulę założyłam czarny, foliowy worek na śmieci i całe hepi poszłyśmy do kościoła na Mszę Św. (Po drodze babcia znalazła jakiegoś badyla i mnie nim po dupie biła.) Jak tylko weszłyśmy do kościółka, wszyscy się na nas dziwnie popatrzyli (widziałam w ich oczach zazdrość, bo my takie piękne jesteśmy, najpiękniejsze na świecie!). Nie przejełam się i rzuciłam babcię na ławkę. Ona się na niej rozwaliła a ja włożyłam łeb do wody święconej. W tym samym czasie wyleciały ze mnie jakieś czarne duchy, szkoda, że się nie pożegnały. No, ale jak kochają, to wrócą! Za chwilę jakaś pani zajebała mi parasolką w łeb, bo niby zakłócam porządek w kościele i nie słychać, co ksiądz pieprzy. Pomyślałam, że to taka zabawa i zabrałam tej pani parasolkę i zajebałam jej z całej pety w udo, a ona zwiała. No to miałam parasolkę, super! Po Mszy odkleiłam babcię od ławki i wyszłyśmy z kościoła. Babcia nie chciała iść, bo chciała wciąć ze sobą ławkę, ale jak przyniosła ją tydzień temu to matula jej zajebała, że kradnie kościelny sprzęt święcony i mi dała patelnią po łbie, że babuli nie upilnowałam. W końcu wzięłam babcię za włosy i pociągnęłam po ziemi do domu. Jak przyszłyśmy to matula strasznie się ucieszyła z parasolki, ale mi zajebała, że kradziona. Potem poszłam z tatą na ryby. Fajnie było, tata wziął kija i mnie do niego przywiązał, a potem zarzucił do wody i kazał łapać ryby w zęby. Złowiłam kalosza (taki but, będzie w czym chodzić), żabę i dwa okonie. Jakie tam okonie, to prawdziwe konie były, kobyły normalnie! Będzie co jeść... Tata ze szczęścia zajebał mi kijem w plecy i wylądowałam cała poobijana w szpitalu. Ale po godzince wyszłam, bo gryzłam pielęgniarki po łapach, jak chciały mi dać lekarstwa.
I w taki oto fajny sposób spędziłam ten poranek.